Nasz teatr logo

Święty potwór - "Komediant" w Teatrze Narodowym, recenzja

Czy Bruscon to geniusz teatru, czy zwykły szmirus? Czy aktor, który grywał Fausta w Berlinie i Mefista w Zurichu osiągnął najwyższy kunszt, czy spadł na samo dno? Andrzej Domalik zagłębia się w niejednoznaczności i osobliwe sprzeczności tekstu Thomasa Bernharda w „Komediancie”, najnowszej premierze Teatru Narodowego.
   Domalik ma skłonność do sięgania po opowieści o artystach, jakąś formę osobistego przywiązania do tej tematyki. Portretował ich i na dużym ekranie i w teatrze, żeby wspomnieć tylko Florence Jenkins z „Boskiej!”, czy „Marię Callas. Master Class”, a ostatnio „Minetti. Portret artysty z czasów starości” według tekstu Bernharda. Teraz przyszedł czas na „Der Theathermacher”, który to tytuł Jacek Stanisław Buras uczynił polskim „Komediantem”. „Nie sięgnąłbym po ten tekst, gdyby nie było tego pierwszego sięgnięcia. Ale nie dlatego, że było miło, bo było, ale to było ciekawe spotkanie z ciekawym tekstem, zupełnie nowe dla mnie. W związku z tymi dobrymi wspomnieniami, postanowiłem odbyć tę podróż jeszcze raz” – mówi reżyser. A podróż to nie byle jaka, bo stanowiąca wyzwanie i dla reżysera i dla aktora odgrywającego główną rolę, na którym cała opowieść jest zawieszona. Bądź co bądź jest to ponad dwugodzinny niemal monolog sceniczny. Na szczęście ani Andrzej Domalik, ani grający Bruscona Jerzy Radziwiłowicz nie zamierzali stawać w szranki z legendą przedstawienia Erwina Axera z 1990 roku z wielką rolą Tadeusza Łomnickiego i opowiedzieli tę historię po swojemu dokonując wraz z Bernhardem wiwisekcji teatralnej sztuki.
   Bruscon przewodzi rodzinnej trupie teatralnej włóczącej się po wsiach i małych miasteczkach Górnej Austrii. Przybywa właśnie do liczącej dwustu osiemdziesięciu mieszkańców niewielkiej mieściny Utzbach, by w tutejszej gospodzie wystawić swą sztukę „Koło historii”. Komedię ostateczną, gdzie obok Cezara i Napoleona wystąpią Stalin i Einstein, Hitler i Goethe, Churchill i Metternich, Neron i Maria Curie. Niegdyś był zapewne dobrym aktorem, o czym jak każdy kabotyn przypomina gospodarzowi tawerny, ale w karierze przeszkodziła mu skłonność do alkoholu. I mimo że zerwał z nałogiem niemal 30 lat temu, nie zdołał podźwignąć się na tyle, by grywać na wielkich scenach. Ale czy stoi za nim jakakolwiek jakość zawodowa, czy zgoła nic kompletnie, pewności nie mamy. Bruscon Radziwiłowicza przepełniony pewnością siebie, w egocentrycznym uniesieniu dosadnie określa swoje miejsce w panteonie teatru mówiąc „Szekspir, Wolter i ja”. Zapatrzony w siebie megaloman niesiony nieposkromionymi ambicjami walczy o miejsce sztuki teatralnej w świecie. W świecie mu obmierzłym, który nie przystaje do jego wyobrażeń, który poddaje ciągłej krytyce wypominając wsi zapachy i chrząkające świnie, narzekając na brud i lichość sceny, rozszerzając do granic absurdu spór o wyłączenie świateł awaryjnych w kulminacyjnym momencie swojego spektaklu. Jednocześnie Bruscon – urodzony człowiek teatru, jak skromnie sam zauważa – dywaguje nad istotą scenicznej sztuki, zmagając się z manią wielkości i opętaniem doskonałością formy. Nazywa teatr więzieniem, od którego nie ma ucieczki, a skoro nie można odeń uciec inaczej, niż przez śmierć, to należy ciągle grać i dążyć do doskonałości. Dostrzega absurd teatru i jego zakłamanie, ale refleksyjnie zauważa, że kłamstwo towarzyszy wszystkim ludziom, a to teatralne jest przynajmniej najpiękniejsze. Gloryfikując teatr nie pozostawia suchej nitki na jego kondycji, narzekając na teatry państwowe, w których nie potrafią już nawet poprawnie mówić i wygłaszając przerysowane opinie w rodzaju „Utalentowany aktor to taka sama rzadkość jak dupa z wąsami”. Bruscon krytykuje zresztą wszystko i wszystkich – nie zostawia suchej nitki także na ojczystej Austrii – „beznadziejnie głupim kraju zaludnionym beznadziejnie głupimi ludźmi, w którym nie ma nic oprócz tuczarni, kościołów i faszystów”, „wrzodzie na ciele Europy”. I cały ten specyficzny bernhardowski humor rozbrzmiewa na scenie, ale śmiech więźnie nam czasem w gardle.
   Wszystko z powodu drugiej warstwy spektaklu, w której mowa już nie o teatrze, ale o człowieku. Bruscon dla najbliższych jest bowiem tyranem - owładnięty obsesją na punkcie doskonałości sztuki aktorskiej domaga się od rodziny sprostania swym niebosiężnym oczekiwaniom. I choć z góry skazany jest na porażkę, próbuje do skutku, znieważając, oczerniając, tłamsząc i ubliżając. Jego okrutny despotyzm niszczy rodzinę, ale teatr nie obywa się przecież bez ofiar. Bruscon jest przekonany, że tworzyć można tylko wbrew innym, na przekór wszystkiemu. „Teatr nie jest instytucją powołaną do sprawiania przyjemności” – mówi. Boleśnie przekonuje się o tym „beznadziejna córka”, tresowana powtarzaniem po wielokroć wiecznie niezadowolonemu ojcu tej samej kwestii. Zuzanna Saporznikow z bezradności ma łzy w oczach, oddaje sobą cały przestrach i niemoc maltretowanego psychicznie dziecka, ale związana z ojcem nierozerwalną więzią nie jest w stanie mu się przeciwstawić. Stać ją na drobne triumfy złośliwości, gdy przyniesie zmanierowanemu ojcu miejscowej wody prosto z kranu, ale w gruncie rzeczy przejawia syndrom sztokholmski, opiekuje się nim i posłusznie spełnia jego żądania. Paradoksalnie wydaje się być przy tym najbliższa zrozumienia jego artystycznej duszy – pięknie zagrane. Hubert Łapacz jako „największe życiowe rozczarowanie” Bruscona - syn Ferruccio, zaliczył naprawdę udany debiut. Widać po nim młodzieńczą beztroskę, nieco figlarny stosunek do świata, w który ucieka przed tyranią ojca. I nawet jeśli słyszy, że jest ledwie „majstersznurkiem”, czy „wirtuozem kurtyny” stać go na dystans, pokątne uśmieszki i dworowanie z ojcowskich rad podczas prób. Choć tyle wolności. Porusza posągowa i milcząca Aleksandra Justa, czy to wkraczając do gospody w czerwonej sukni z talerzem na głowie, czy gruźliczo wypluwając płuca na scenie. Żonę określa Bruscon „chodzącym rezerwuarem symptomów chorobowych”, drwi z jej proletariackiego pochodzenia, teatralnego dyletantyzmu i upokarza na każdym kroku. Owa bezradność i bezwolność poraża zwłaszcza w scenie brutalnej charakteryzacji na Marię Curie. Nie sposób nie wspomnieć też o pozostałych rozstawianych po kątach bohaterach sztuki. Wspaniałym „pełzającym Gospodarzu” Arkadiusza Janiczka, skupionym, często rozzłoszczonym, czasem rozbawionym, ale znającym swoje miejsce i w gruncie rzeczy obawiającym się bezpośredniej konfrontacji z rozeźlonym artystą. I jego żonie, najcieplejszej i najbardziej ludzkiej postaci granej czule przez Kingę Ilgner.
   Po prawdzie jest to jednak sztuka jednego aktora, kreacja, której towarzyszą inni i w której blasku mogą się opromienić. Bruscon Jerzego Radziwiłowicza emanuje mocą i wewnętrzną siłą. Potrafi być cichy i skupiony na detalach, by za moment wybuchnąć niczym wulkan. Unosić się w bezgranicznej pysze, by za chwilę okazywać się ledwie starym, niedołężnym człowiekiem, który potrzebuje opieki bliskich. Na jego twarzy nie gości uśmiech, częściej jest to niesmak, rozczarowanie i rozgoryczenie. Radziwiłowicz spogląda swym krytycznym wzrokiem zza grubych szkieł okularów i wymierza laską ciosy całemu światu. Jest aktorem cierpiącym, niespełnionym, wracającym z uporem do swej świetlanej przeszłości, nawet jeśli jest nią tylko przedstawienie w prowincjonalnym Gastpoltshofen. Owo niespełnienie zderzone z nadmiernymi oczekiwaniami i horrendalną ambicją prowadzi do jego upadku, nawet jeśli do końca bronił się przed rzeczywistością zasłoną parawanu. Ostatecznie robi przedstawienie sam z siebie, złamany i przegrany, przycupnąwszy w stroju Napoleona z boku pustej sali w zapadłej dziurze Utzbach. 
   Czy Bruscon jest wielkim aktorem zarażonym obsesyjnie teatrem, czy grafomanem i tandeciarzem nie rozstrzygnę. Absurd teatru polega też na tym, że taką rolę udźwignąć mogą tylko najwięksi aktorzy, dotykający swą grą emocji, nastrojów, nie obawiający się kpić z samych siebie, prowokujący i czarujący na przemian. Jean Cocteau nazywał ich „świętymi potworami” i taką rolę Jerzego Radziwiłowicza widziałem w Teatrze Narodowym. Cieszę się, że Andrzej Domalik sięgnął po ten tekst, a gromkie brawa i długotrwała owacja dają nadzieję, że nie każda publika jest podobna tej z Utzbach. Bo cóż to byłby za teatr?

Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News, Marek Zajdler/East News