Nasz teatr logo

Nie-ludzkie emocje - "The Employees" w Teatrze Studio, recenzja

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… Nie, raczej: kiedyś, kiedyś w przyszłości w odległej galaktyce… Przez kosmiczną przestrzeń mknie statek badawczy Sześciu Tysięcy zapełniony ludźmi i „podobnymi do ludzi”, czyli androidami, do złudzenia przypominającymi ludzkich członków załogi. Statek odbył właśnie misję na Nowoodkrytą planetę, gdzie odnalazł artefakty po wystawie sztuki nieznanej cywilizacji. Ich obecność na pokładzie zaczyna oddziaływać na załogę, która wyraźnie się do nich przywiązuje. W ludziach budzi tęsknotę za utraconą Ziemią, humanoidy zaczynają odczuwać emocje, a wszyscy pragną nagle bliskości i intymności.
   Tak rozpoczyna się sztuka „The Employees” w reżyserii Łukasza Twarkowskiego wystawiana na deskach Teatru Studio. Spektakl powstał na kanwie powieści duńskiej pisarki Olgi Ravn pod tym samym tytułem. Książka Ravn zbudowana jest z fragmentarycznych sprawozdań członków załogi, na podstawie których dowiadujemy się o codzienności załogi i ich narastających problemach. Relacje są jednak rwane i nie tworzą jednolitej fabuły. Są rodzajem zapisków z dziennika, czy raczej komputera, bowiem nad misją czuwa zbiurokratyzowana i zdehumanizowana Korporacja. Przeniesienie powieści na język teatru nie było łatwym zadaniem, a jednak Joannie Bednarczyk udało się nie tylko zachować ducha oryginału, ale i tchnąć w niego nowe, ruchome życie.  
   Scenografię spektaklu przygotowaną przez Fabiena Lédé tworzy migoczący światłami neonów lustrzany sześcian, którego centralną salę otaczają korytarze i cztery wejścia. Na każdej ze ścian umieszczone są mniejsze i większe ekrany, dzięki którym widzowie mogą śledzić na bieżąco akcję wewnątrz kubicznego statku. Wielka w tym zasługa odpowiedzialnego za video Jakuba Lecha i dwojga operatorów kamer - Iwo Jabłoński i Gloria Grunig przez całą sztukę muszą być niezwykle uważni i skupieni, aby wiedzieć gdzie i kiedy mają się znaleźć. Wędrowanie rakiem po ciasnych korytarzach statku z pewnością do łatwych nie należy. W centralnym punkcie kubiku znajduje się świetlista kolumna – uosobienie Korporacji, jako żywo czerpiąca ze sztuki Lei Guldditte Hestelund, której marmurowe rzeźby inspirowały także Olgę Ravn przy pisaniu powieści. Jaśniejący słup rozbrzmiewa głosem Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, która, mimo że obecna na scenie jedynie w tej bezosobowej postaci, odciska swoje piętno budując atmosferę kontroli, strachu i pełnej wszechwładzy. Całość wykreowanego kosmicznego świata przypomina klasyczne sterylne wnętrza statku „Nostromo”, czy bazy księżycowej z „Moon” podrasowanej światłami miasta przyszłości z „Łowcy androidów”. Światła w środku migają feerią barw, widzowie zaś mogą zasiąść z dowolnej strony statku-sceny w mroku kosmosu i obserwować z bliska grę aktorów. Mogą też spacerować, tańczyć i przemieszczać się podczas spektaklu, choć na szczęście wykorzystują do tego głównie trzy kilkuminutowe przerwy przesycone z lekka ogłuszająca muzyką techno. Daje to możliwość obejrzenia przedstawienia z różnych perspektyw, przybliża akcję i bohaterów, a jednocześnie pozwala wniknąć wzrokiem do wnętrza świetlistego statku.
   Załoga nosi te same uniformy projektu Svenji Gassen – ludzie mają przydzielone numery, zaś „podobni do ludzi” te same liczby poprzedzone literą B. Dzięki temu prostemu rozwiązaniu od razu widzimy, kiedy aktorzy wcielają się w konkretne role. Niepokojąco wyglądają wyświetlane na ekranach rozmowy członków załogi ze swoimi humanoidalnymi sobowtórami w swoistych „pokojach zwierzeń” podczas składania kolejnych sprawozdań. Życie na stacji toczy się w ustalonym rytmie codziennych posiłków w kantynie, powtarzalnych czynności badawczych, ginie w monotonni i kosmicznej pustce. Do czasu, gdy odnalezione artefakty zaczną oddziaływać na androidy i skłonią je do pytań i emocjonalnych poszukiwań. 
   Nie sposób nie doszukiwać się tu podobieństw do replikantów z powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” i powstałego na jej kanwie filmu Ridleya Scotta „Blade Runner” z 1982 roku. Ravn także zadaje pytania o to, co decyduje o naszym człowieczeństwie, co czyni nas lepszymi od androidów. Czy winniśmy je traktować jak użyteczne maszyny, czy jednak wobec ich uczuć przyznać im prawo do samostanowienia? A może wręcz uznać posiadanie przez nie świadomości? Napięcia między ludzką a humanoidalną załogą narastają. „Podobni do ludzi” zaczynają śnić, odczuwać emocje, a nawet porozumiewać się telepatycznie, co skrzętnie ukrywają przed ludźmi. Nie dostrzegając różnic i żadnej przewagi „prawdziwych ludzi” kwestionują swoją rolę i panujące na statku układy. Ludzie tęsknią za ledwie pamiętaną ziemską przeszłością, podważają sens życia polegający na wykonywanej automatycznie i bezrefleksyjnie pracy związanej dodatkowo ścisłymi ramami korporacyjnych procedur. Cudowna jest scena, w której Rob Wasiewicz tłumaczy „nieludzkiemu” Danielowi Doboszowi czym była przerwa na papierosa. Nie zabrakło też dowcipnych autoteatralnych odniesień, gdy reżyser skierował naszą uwagę na reflektory, znużonych brakiem uwagi nieludzkich pracowników teatru. Ale sza, to akurat trzeba zobaczyć samemu. 
   Zniewoleni kieratem pracy ludzie szukają czułości i bliskości, a w tak zamkniętej społeczności kierują swe uczucia także do androidów. I czasem się to udaje, widzimy bowiem nawiązanie intymnej bliskości przez jedną z załogantek z żeńskim humanoidem. Są też jednak trudniejsze relacje, zwłaszcza gdy podlegają układowi pan i sługa  – mężczyzna zmęczony rozmową z androidką zarzucającą mu brak uwagi, wyłącza ją po prostu gestem dłoni. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że wyłączone humanoidy wciąż posiadają świadomość. I przeciw takiemu traktowaniu w końcu się zbuntują.
   Narastające animozje i wzajemne niesnaski doprowadzą w końcu do zebrania załogi i bezdusznej korporacyjnej decyzji o dezintegracji materiału biologicznego. Apokaliptyczna scena końcowa wykreowana przez Twarkowskiego ewoluuje podobnie jak towarzyszące jej napięcie i wzrost decybeli elektronicznej muzyki Lubomira Grzelaka. Widmo dziecka przekazuje nóż jednej z androidek, która majestatycznie kroczy przez statek zbierając pozostałych humanoidów, by zwieńczyć dzieła. Gdy padnie pierwszy cios, reżyser zabierze nas w podróż po zmysłowych, symbolicznych obrazach odtwarzających narodziny człowieka i kultury chrześcijańskiej:  od żywcem wyjętych z obrazu Cranacha Adama i Ewy kuszonej artefaktem z Nowoodkrytej, po Chrystusową pietę wyrzeźbioną choreografią Roba Wasiewicza. W ostatecznej chwili świat powraca do swych mitycznych korzeni i daje nadzieję, że nie wszystko stracone, że człowiekowi pisana jest przyszłość, o ile sami siebie nie zdehumanizujemy.
   Nie wiem, czy na potrzeby tego spektaklu można było wybrać lepszy zespół aktorski. Kultowe filmy science-fiction mają to do siebie, że nawet drugoplanową obsadę traktujemy jako coś oczywistego. Zwykłych przeciętnych ludzi, którzy trafiają do zamkniętych społeczności i tam koegzystują pamiętamy później przez lata i kojarzymy postacie z twarzami aktorów. Tak jak widzę Vasquez, Asha, czy Morrisa z „Obcego”, jak widzę doktora Blaira, Childsa i MacReady’ego z „Cosia”, tak ciężko mi sobie wyobrazić inny zespół aktorski w „The Employees”. Wspaniała jest ewoluująca w swej złości mroczna i groźna Maja Pankiewicz wędrująca z nożem i mordem w oczach przez korytarze statku. Rewelacyjnie partnerował jej Daniel Dobosz w niepozornej dzierganej czapeczce i okularach kreując kawał solidnej krwistej postaci. Zimny i przeszywający wzrok androidki Sonii Roszczuk cudownie mieszał się z niepewnością, gdy odkrywała czułość dotyku. Roztańczony Rob Wasiewicz, wyrazisty Paweł Smagała i buntownicza Dominika Biernat – wszyscy oni stworzyli niezwykle zgraną ekipę, którą obserwuje się z rosnącym zainteresowaniem, aż do wypatrzenia oczu.
   Nie miałem wcześniej przyjemności oglądać żadnej sztuki Łukasza Twarkowskiego i już tego żałuję. Pomijając fakt, że sam temat i klimat science-fiction jest mi bliski, przedstawienie po prostu robi piorunujące wrażenie. I scenografia, i światła Bartosza Nalazka i wibrująca w uszach muzyka i praca kamer, a nade wszystko imponujący dojrzałością zespół aktorski. Twórcom udało się przenieść niełatwą formalnie powieść Olgi Ravn i wydobyć z niej czystą esencję. I nawet jeśli konkluzja dotycząca kondycji ludzkości nie jest zbyt optymistyczna, pozostaje mieć nadzieję, że zdołamy zachować umiar w pogoni za nowoczesnością, technologiami i cyfryzacją każdej dziedziny życia, a dostrzeżemy wartości w obcowaniu z naturą i przebywaniu z bliskimi. W końcu nie samą pracą człowiek żyje.
Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler i Wojciech Olkuśnik/East News