
Pstrągi i łososie. "Kim jest pan Schmitt?" w Teatrze Współczesnym, recenzja
Gdy podczas zwyczajnej małżeńskiej
kolacji w mieszkaniu rozlega się dźwięk telefonu, nie powinien on budzić niczyjego
zdziwienia. Nieco gorzej, jeśli tego telefonu po prostu nie mamy i nigdy nie
instalowaliśmy. Za chwilę okazuje się, że portret matki na ścianie przeobraził
się w polującego wyżła, książki w biblioteczce zmieniły tytuły, garderoba w
szafie zachowała co prawda rozmiar, ale już nie fason, zaś klucze do mieszkania
nie pasują do zamka w drzwiach. Bohaterowie zostają uwięzieni w kafkowskim własnym-obcym
domu, a dodatkowo cały świat stara im się wmówić, że są kimś innym.
Surrealistyczna tragikomedia Sebastiena
Thiery’ego „Kim jest pan Schmitt?” wyreżyserowana przez Jarosława Tumidajskiego
na deskach Teatru Współczesnego od samego początku stawia na niedorzeczne pomysły.
Stateczni francuscy mieszczanie - państwo Baran - są coraz bardziej zagubieni i
choć starają się wybrnąć z niezrozumiałej dla siebie sytuacji, wychodzi im to
raczej kiepsko. Telefon na policję okazuje się numerem do przedsiębiorstwa
taksówkowego, a nikt nie chce im udzielić odpowiedzi na najprostsze pytania.
Niemal jakby cały świat sprzysiągł się, by ignorować ich wołania o pomoc. W
dodatku wszyscy uważają ich za rodzinę Schmittów z Luksemburga.
Nie
grzeszący inteligencją policjant, który przybywa do mieszkania, zamiast pomóc,
podejrzewa raczej włamanie. Wymachując bronią zmusza w końcu przerażonych
Baranów do przyznania, że są Schmittami, tym bardziej, że na to wskazują
sprawdzone dokumenty. To w tym momencie wesoła komedia, zaczyna być pomału ludzkim
dramatem. Jednocześnie sytuacja, która jeszcze przed chwilą wydawała się szalona,
ale prawdopodobna, stacza się w opary absurdu i jako widzowie przestajemy już
rozumieć co się dzieje. Czy to jednak Baranowie, czy Schmittowie? Która z tych
tożsamości jest prawdziwa? Czy to demencja Schmittów, czy cudowne przeobrażenie
Baranów?
Thiery bada w spektaklu ludzką skłonność do
konformizmu, do przyjmowania narzuconych racji i granicę, gdzie obrona własnego
„ja” przestaje już być istotna. Bawią więc próby ucieczki Baranów przed
aresztowaniem i niechętne przyjmowanie przez nich nowej tożsamości. Bawią
wizyty podejrzliwego psychiatry, który na każdym kroku stara się udowodnić Schmittowi-Baranowi
szaleństwo i schizofrenię. Rozmowy z nim dały autorowi dodatkową możliwość do obśmiania
przywar francuskiej klasy średniej – rasizmu, słabości do niemieckiej
pornografii, religijności, czy niechęci do wszystkiego, co obce kulturowo. Płynący
raz z prądem, a raz pod prąd Schmitt-Baran walczy wewnętrznie roztaczając jednocześnie
tyrady o znienawidzonej dermatologii, którą nigdy się nie zajmował i choć
wewnętrznie jest przekonany o pierwotnej tożsamości, to jest w stanie powiedzieć
wszystko i wszystkiemu zaprzeczyć, byleby świat zewnętrzny dał mu wreszcie spokój.
Wizyta ciemnoskórej córki Schmittów, która dość obcesowo daje wyraz swojej
niechęci i wzgardy do ojca, przepełnia czarę goryczy. Pani Schmitt akceptuje w
końcu nową tożsamość, a zastaną sytuację bezkrytycznie akceptuje. Schmitt-Baran
zachowując resztki jestestwa robi notatki w kajecie, żeby poukładać sobie rzeczywistość
na nowo. I kiedy wydaje się, że i on w końcu da się złamać, dochodzi do finałowej
sceny. Zaskakującej, ale niestety nie robiącej dostatecznego wrażenia.
Poziom nonsensownych wydarzeń i komediowa
otoczka w połączeniu z nie zawsze logicznym działaniem bohaterów pozwalają
obejrzeć sztukę z zainteresowaniem, ale w gruncie rzeczy nie umożliwiają wejść
w nią głębiej. Na koniec zostaje w nas więcej pytań, niż odpowiedzi. Sztukę
Thiery’ego opartą na ciągu nieprawdopodobnych zdarzeń przestajemy traktować
poważnie w momencie, gdy uświadamiamy sobie, że potrafilibyśmy zrobić znacznie
więcej na miejscu skonfudowanych Baranów. Gdy zauważamy, że logika ich działań jest
nieczytelna, a zabawny tekst płynie swobodnie nie zwracając uwagi na
inteligencję widza. Trochę szkoda.
Na szczęście w przeciwwadze stoi wyśmienita
gra aktorska. Andrzej Zieliński wspaniale wszedł w rolę zagubionego pana Barana
podkreślając komizm sytuacyjny mimiką i autentyczną bezradnością. Nawet gorsze
fragmenty tekstu potrafił obrócić na korzyść sztuki i widać, że rolę tę
dopracował idealnie w najdrobniejszych szczegółach. Towarzysząca mu Agnieszka
Suchora nie zostaje w tyle, naturalnie dopasowując się do scenicznego męża,
niekiedy nieporadna, błądząca wzrokiem, a w końcu z dużą dozą pewności przyjmująca
nową rzeczywistość i czule witająca się z córką-niecórką. Mariusz Jakus urodził
się chyba w mundurze, bo od czasów „Samowolki” ciężko mi spojrzeć na niego
inaczej – tu ponownie jest władczy i groźny, ale kiedy trzeba i dojmująco bezradny,
zwłaszcza gdy skomplikowane frazy nie trafiają do umysłu prostego policjanta.
Gościnnie występujący na scenie Współczesnego Jakub Kamieński wycisnął ze swej
postaci wszystko co się dało i jeszcze trochę. Poważny do bólu, podchwytliwy,
czepiający się szczegółów, a zarazem oszczędny w gestach dał pokaz szkiełka i
oka w prawdziwie stoickim obrazie lekarza psychiatry. Wszyscy razem tworzą na
scenie niezwykle udany zespół, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością i wspólnie
dźwigają miejscami nierówny tekst sztuki na najwyższy możliwy poziom.
To właśnie dla wyśmienitej gry aktorskiej warto
zobaczyć „Kim jest pan Schmitt?” we Współczesnym. A jeśli komuś przy okazji uda
się rozstrzygnąć, czy lepiej być buntowniczym łososiem, czy spolegliwym pstrągiem
to tym lepiej dla niego.
Tekst Marek Zajdler, fot. Karol Mańk