
Muzyczna uczta na Targówku - recenzja, Teatr Rampa
Zaczęło się
od skromnego recitalu muzycznego Marty Zalewskiej i Marcina Januszkiewicza w
Klubie Tragediowym. Po sukcesie na małej scenie Teatr Rampa postanowił zaprosić
twórców na deski sceny głównej, gdzie „Depesze” zyskali rozmach inscenizacyjny
i stali pełnoprawnym widowiskiem muzycznym. Czy to jeszcze teatr? Czy może
bardziej koncert? Jak dla mnie płomienne black celebration.
Elementy teatru wprowadzane na sceny muzyczne charakterystyczne były dla rocka
progresywnego w stylu wczesnego Genesis pod przywództwem Petera Gabriela,
Marillion z Fishem, czy wreszcie Pink Floyd. Na koncertach królowały
ekstrawaganckie kostiumy, maski, pióra, a zwłaszcza piosenki, czy czasem całe
albumy opowiadające historie i odtwarzane na scenie. Nie inaczej jest w Rampie,
gdzie utwory Depeche Mode związane są w luźną historię o magicznym przyciąganiu
subkultury depeszy. Stroje i kostiumy projektu Robert Woźniak Grupa Mixer
wyjęte są żywcem z teledysków grupy. Oprócz oczywistych czarnych skórzanych
kurtek i różanych tatuaży pojawiają się fantasmagoryczne odptasie postacie
stworzone oryginalnie przez Antona Corbijna na potrzeby teledysku „Walking In My
Shoes”, królewski strój z „Enjoy the Silence”, czy ludzie-megafony z okładki
płyty „Tributo Argentino 2.0” nawiązujący do znaku rozpoznawczego Depeche
Mode, jakim stał się po umieszczeniu na okładce płyty „Music For The Masses”
wielki pomarańczowy megafon. Pomysł wykorzystania megafonu, jako symbolu
docierania do szerokiej masy odbiorców został zapoczątkowany przez Martyna
Atkinsa, wieloletniego współpracownika zespołu i był wielokrotnie
wykorzystywany podczas koncertów grupy.
Ruch sceniczny i choreografię przygotował Gierogij Puchalski, który
perfekcyjnie odrobił lekcję, bowiem artyści w Rampie są często kopiami
charakterystycznych zachowań scenicznych Dave’a Gahana. Tancerze z Jakubem
Mędrzyckim na czele udowadniają, że nie ma figur niemożliwych, zaś robotyczne
„New Life” zapada na długo w pamięć.
Prawdziwego show nie byłoby bez świateł, którymi obłędnie kierował Michał
Głaszczka i scenografii przygotowanej wspólnie z Maciejem Niedziałkiem.
Futurystyczne Depeche City przypominało cyberpunkowe twory czerpiące po trosze
z „Łowcy Androidów”, a zagrane światłem „Policy of Truth” było wisienką na
torcie.
Ale wielkiego widowiska nie byłoby bez granej na żywo muzyki. Niezwykle udane
aranżacje Marty Zalewskiej zabrzmiały ze sceny wyjątkowo i ostatecznie porwały
za sobą publiczność. Pierwsza część spektaklu rozpoczynającego się od
symbolicznego „Black Celebration” była bardziej taneczno-wizualna, opowiadająca
historię spętania jednostki przez system i próby uwolnienia się z okowów
poprzez muzykę. Druga była już płomieniem, który rozpalił serca publiki,
poderwał do tańca i zmienił teatr w salę koncertową. Cudnie wybrzmiała ze sceny
akustyczna wersja „Little 15” zaśpiewana przez Martę Zalewską, ogniem zapłonął
„Personal Jesus” w wykonaniu Marcina Januszkiewicza, roztańczone „Just Can’t
Get Enough” przeszło płynnie w skąpane w różowym świetle, nieco operowe
„Somebody” wykonane przez Leszka Abrahamowicza i Brygidę Turowską. Doszło
„Behind the Wheel”, „Stripped”, „Useless”, „Master and Servant”, czego tam nie
było… Po przerwie sceną zawładnęli doskonale się uzupełniający i współbrzmiący
Zalewska i Januszkiewicz. Czarowali publikę w „Strangelove”, „Enjoy the
Silence”, czy klimatycznie wykonanej balladzie „Freelove”. Marta Zalewska
pojawiła się na scenie uskrzydlona, niczym anielica z „Suffer Well”, a być może
było to już nawiązanie do okładki ostatniego albumu DM „Memento Mori”.
Wybrzmiało „Shake The Disease”, ”Walking In My Shoes” i „It’s No Good”
oraz pięknie zaśpiewany w duecie przy akompaniamencie fortepianu utwór „Heaven”.
A jako, że show nie może się obejść bez bisów dostaliśmy na deser śpiewane
wspólnie z publicznością „Freelove” i szalone, roztańczone „Shake The Disease”.
„Depesze” to uczta dla oka, dla ucha, a nawet dla ciała. Nie spodziewałem się,
że najlepsza w stolicy sala koncertowa znajduje się obecnie na Targówku. Tego
nie można zobaczyć, to trzeba przeżyć.
Tekst Marek
Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News