
Wszyscy jesteśmy z Wigancic, "Tęsknica" w Teatrze Powszechnym, recenzja
W ciemnościach rozlega się przejmujące, pełne
cierpienia „Nie pamiętam”. Powtórzone po wielokroć jeszcze przed rozpoczęciem
spektaklu daje przedsmak tego, czego dotkniemy za chwilę. Nieukojonego bólu,
trudnych wspomnień i dramatycznej historii wysiedlonych ludzi.
Przedstawienie „Tęsknica”
oparte jest bowiem na relacjach mieszkańców położonej na granicy Polski, Czech
i Niemiec wsi Wigancice Żytawskie, opuszczonej przez mieszkańców wbrew ich woli
w 1999 roku, aby kopalnia Turów mogła przesunąć tam swoją hałdę. Tym, co budzi
największe rozgoryczenie jest fakt, że po wysiedleniu i zniszczeniu wsi kopalnia
zrezygnowała ze swoich planów. Pozbawieni dobytku ludzie nie mieli już dokąd
wracać. Na miejscu ich gospodarstw z czasem wyrósł las, a walące się resztki
przysłupowych domów obrósł mech. To tam spotykając się corocznie wybierają
wbrew rozsądkowi sołtysa, porządkują teren wspominając wiejskie zabawy i
wracają do przeszłości licząc, że uda się na jej podwalinach zbudować
przyszłość.
Historie te ubrała w
tekst dramatyczny Daria Sobik, która bardzo elegancko zrównoważyła bolesny
temat groteską, komedią i miejscami purnonsensownym humorem. Reżyserii spektaklu
podjęła się w ramach Laboratorium Nowych Epifanii Pamela Leończyk. Wspólnie
udało im się wykreować ponadczasową opowieść o tęsknocie za domem, za miejscem,
z którego pochodzimy, za ludźmi i za wspólnotą. To właśnie temat pamięci, tożsamości,
kształtowania nas samych przez miejsce pochodzenia i umiejętność radzenia sobie
z niekiedy bolesnymi wspomnieniami jest kwintesencją spektaklu.
Pojawiają się więc
mieszkańcy wsi, których opowieści poznajemy przez pryzmat reporterskiego oka
Elżbiety Jaworowicz. Natalia Lange gra telewizyjną dziennikarkę w sposób
przerysowany, miejscami satyryczny, parodiując jej charakterystyczne gesty i
sposób siedzenia. Jest żywiołowa i szczerze-nieszczerze zainteresowana losami
swoich bohaterów. W pogoni za sensacją i dobrymi ujęciami zasymiluje się w końcu
z mieszkańcami i przejmie na siebie część ich bólu, ale i nadziei. Nawet uda jej
się wyleczyć z manier małego ekranu, a padające ze sceny „Co ty masz z tymi
nogami?” naprawdę bawi.
Pierwszą bohaterką jest
Łucja sportretowana przez ekspresyjną Karolinę Adamczyk. Jej miłosna historia
bez happyendu, nawet okraszona zamordowanym pstrągiem, naprawdę wzruszyła. Podobać
się mogły i kokieteryjne wstawki i nostalgiczne uniesienia, zachęcała do
refleksji i udanie tonowała swoją grę. Jedyne o co mam żal, to wykonanie „Nothing
Compares 2 U” Prince’a z włączonym mikroportem. Niestety sztuczne i
przesterowane nagłośnienie w tak małej Sali wyzuło ten utwór z subtelności i
przydało rozmachu protest songu, zaś zabawny w zamiarze czeski tekst utonął w
kakofonii dźwięków. Szkoda, bo zamysł był dobry.
Drugim bohaterem
reportażu, na którego barkach spoczęła główna siła dramaturgiczna spektaklu
jest inny wysiedlony mieszkaniec wsi Adam, kreowany przez ukraińskiego aktora
Artema Manuilova. Silny wschodni akcent, oszczędna gra i autentyczny wyraz
smutku na twarzy Manuilova najmocniej uderzyły w monologu o tęsknocie za
utraconą przeszłością, za domem i społecznością, bez względu na to, czy powodem
była hałda, czy wojna i która z wojen. Temat utraty swojego miejsca na Ziemi,
przesiedleń, czy przymusowych wywózek nie jest bowiem nowy, ma wielowiekową
tradycję, nawet dla tak małego świata jakim jest dolnośląska wieś. Wszak po II
wojnie światowej z ówczesnej wsi Weigsdorf wysiedlono też Niemców, by mogli
zamieszkać tam Polacy. Tekst wypowiadany przez ukraińskiego aktora tym silniej
zderzył nas z brutalną rzeczywistością, tym mocniej zabolał, tym bardziej
uświadomił, że każdy z nas jest trochę mieszkańcem Wigancic.
Na scenie jest jeszcze
miejsce dla Oskara Stoczyńskiego, który wcielił się w trzy postacie: czeskiego
narzeczonego Łucji, Petera, w entuzjastę odbudowy Wigancic, Michała i abstrakcyjną
hałdę. To właśnie w tym momencie spektakl ruszył mocno w stronę absurdu, ale
urocza hałda z czarnym balonikiem po prawdzie skradła niejedno serce. Stoczyński
dobrze odnajduje się w abstrakcyjnych kostiumach, czemu dał już wyraz jako kościół
w sztuce „Radio Mariia”. I tym razem przeplata komizm i słodycz z głęboką
melancholią, nawet jeśli oderwaną od rzeczywistości. Hałda bowiem też, jak
każdy z nas, szuka swego miejsca na ziemi, nie godząc się na rolę niechcianego
usypiska. „Z hałd można robić tłoczeń drogowy” – rozmyśla – „Mogłabym stać się
dla kogoś drogą”.
To właśnie ta droga ma
być dla nas i mieszkańców wsi nadzieją. Drogą powrotną do domu, do marzeń o
odbudowie wsi, do pogodzenia się z trudną przeszłością, zapanowania nad naszymi
tęsknicami, wreszcie drogą do ukojenia duszy. Po każdym bowiem dramacie
przychodzi czas odbudowy i można patrzeć w świetlaną przyszłość, nawet jeśli krystalicznie
czystą niegdyś rzekę graniczną zmienimy na kąpiele błotne w gabinecie odnowy
biologicznej.
Scenografia spektaklu
przygotowana przez Dianę Lelonek podzieliła przestrzeń na sielską wieś ze
strumieniem otoczonym roślinnością i groźnie połyskującą hałdę naprzeciwko.
Hałdę, która też jest jednak trochę swoja, skoro można się na nią wspiąć,
usiąść i pogadać o życiu. Poetyckie akcenty wydobywa na scenie światło Piotra
Pieczyńskiego, a nad wszystkim czuwa subtelna muzyka Magdaleny Sowul. Całość
doskonale się uzupełnia, towarzysząc aktorom w ich opowieści o przeszłości i tęsknocie.
Czy potrafimy sobie
radzić z pamięcią? Jak owa pamięć wpływa na teraźniejszość? Jak bardzo zależni
jesteśmy od przeszłości i jak to nas kształtuje? Na te pytania starały się odpowiedzieć
twórczynie „Tęsknicy” i choć jednoznacznych odpowiedzi nie dostaniemy, to mam
wrażenie, że znacznie się do nich zbliżyliśmy.
Tekst i fot. Marek Zajdler