
"Okno na parlament" w Och-Teatrze - recenzja sztuki
Krystyna Janda wzięła na warsztat czwartą już
farsę arcymistrza gatunku Raya Cooneya. „Okno na parlament” w Och-Teatrze to szalone
tempo, brawurowe zwroty akcji, błyskotliwe dialogi, trzaskające drzwi i okno,
trup w szafie, ale przede wszystkim wyśmienite aktorstwo.
Sztuki Cooneya zepsuć jest trudno, co nie
znaczy, że gra się je łatwo. „Okno na parlament” to jedna z najtrudniejszych inscenizacyjnie
fars poprzez spore nagromadzenie środków technicznych, liczną obsadę i
zagmatwaną intrygę. Janda nie starała się poprawiać mistrza, spektakl nie
przeniósł nas na siłę w czasie i przestrzeni, nie doszukiwał się odniesień do
obecnych realiów, choć sam tekst niekiedy mimowolnie prowadził nas na Wiejską. Farsa
ma jednak przede wszystkim bawić i pobudzać do śmiechu, a tego z pewnością nie można
przedstawieniu odmówić.
Akcja sztuki kręci się wokół romansu prawicowego
ministra z sekretarką opozycji. Ich potajemna schadzka w hotelu Westminster wymyka
się spod kontroli, gdy znajdują trupa. W pobliskim parlamencie toczy się debata
o przyszłości rządu, zazdrośni małżonkowie nie dają o sobie zapomnieć, a
obsługa hotelu wyjątkowo dba o dobrostan specjalnego gościa. Krzysztof
Stelmaszyk w roli ministra ma chyba najcięższą rolę, niemal cały czas obecny na
scenie, żonglujący imionami i wikłający się kolejnymi pomysłami w coraz większe
tarapaty. Znajduje złoty środek i rozwiązanie każdego problemu, ale w końcu nawet
jego piramidalne wolty muszą się skończyć katastrofą.
Mogę sobie jedynie wyobrazić jak męczące
musi być granie długiej w sumie sztuki na tak wysokich obrotach, ale cały
zespół aktorski sprawdził się rewelacyjnie. Krystian Pesta jako sekretarz
ministra George Pidgen wydawał się początkowo jednowymiarową postacią
maminsynka godzącego się na coraz bardziej szalone pomysły przełożonego, ale
wystarczyło poczekać, by zobaczyć jego drugie oblicze. Ależ to było dobre... Weronika Warchoł w roli sekretarki Jane Worthington zagrała trochę głupiutkiego podlotka, trochę
kocicę, a ostatecznie przerażoną gniewem męża żonę. Równie przekonująca była Lidia Sadowa jako małżonka ministra Pamela, która także pokazała co najmniej dwie
twarze, a jej przeszywających spojrzeń obawiałem
się nawet na widowni. Sandra Korzeniak w roli siostry Gladys sięgnęła szczytu
groteski Cooneya, budząc i śmiech i przerażenie pomysłami autora sztuki.
Sławomir Pacek, czyli zazdrosny o żonę Rooney z problemami seksualnymi sprawiał
autentycznie wrażenie niezrównoważonego – brutala i zapłakanego nieszczęśnika w
jednym. Menedżer hotelu Grzegorz Warchoł miał tendencję do odwiedzania
apartamentu w niewłaściwych momentach, a jego dżentelmeńskie brytyjskie święte oburzenie
bawiło w dwójnasób. Prawdziwą perełkę wykreował Mirosław Kropielnicki w roli kelnera,
a de facto hotelowej szarej eminencji. Każde drobne wejście w szkockim kilcie, z
rozwichrzonym włosem i kaczym chodem było zagrane idealnie w punkt, a wypracowane
gesty i uśmieszek cwaniaczka uczyniły go główną komiczną postacią spektaklu. Najmniejsze,
co nie znaczy, że nieistotne, role mieli Aleksandra Szwed jako gorąca włoska
pokojówka „robiąca łóżka” oraz Tomasz Drabek jako Ciało – oj, musiał się on i należeć,
i naklęczeć, i nawisieć.
Wisienką na torcie są teksty wprowadzające w
programie teatralnym napisane przez Cezarego Żaka i Artura Barcisia – ten drugi
częściowo w formie wiersza „W obronie farsy”. A że okno czasami wyhamowywało,
by nie spadać z impetem aktorom na kark?
A któż by się tym przejmował - w farsie i to może być powodem do śmiechu.
Co tu dużo pisać, tę sztukę po prostu trzeba
zobaczyć.
Tekst:
Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler/East News, Jacek Domiński/Reporter