
"Czarny Szekspir" w Teatrze Syrena - recenzja sztuki
Do musicalu, jako
gatunku, podchodziłem zawsze jak do jeża. Ale że człowiek powinien opuszczać
swoją strefę komfortu postanowiłem zobaczyć najnowsze dzieło duetu
Mikołajczyk-Filipczak w Teatrze Syrena. „Czarny Szekspir”, choć wielką miłością
jeszcze nie płonę, przywrócił mi wiarę w muzyczny teatr.
Spektakl jest historią życia Iry Aldridge’a,
wybitnego czarnoskórego aktora, który zasłynął w rolach szekspirowskich, a
którego postać związana jest przy okazji z Polską. Tu bowiem bywał wielokrotnie
i tu po raz drugi w swej karierze nie pojawił się na przedstawieniu, gdyż
niespodziewanie dokonał swego żywota. Spoczął w Łodzi pochowany na ewangelickim
cmentarzu, zaś w pogrzebie aktora uczestniczyły władze miejskie i tłumy
wielbicieli. Opowieść o pochodzącym z Nowego Jorku synu zbiegłego niewolnika,
czy może potomku plemiennego wodza z Senegalu, jak twierdził sam Aldridge, spleciona
jest z historią ruchów rewolucyjnych XIX wieku i walce z absolutyzmem. Do walki
tej dołącza także teatr, który wystawiając Szekspira na scenach Europy ma
zamiar podsycić rewolucyjne nastroje, stając się niejako katalizatorem buntu
społeczeństw.
Ach, i padło to słowo. NaSTROJE. Kostiumy. Ależ one są
barwne, ależ piękne, ależ teatralne. Wielkie ukłony dla Katarzyny Adamczyk, bo
w połączeniu ze świetną choreografią Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki oraz
przemyślaną scenografią Grzegorza Policińskiego dają tej sztuce niezapomniany
efekt wizualny. Aż chce się oczy wypatrzeć. Czapki z głów.
Wróćmy jednak do musicalu, a więc przede
wszystkim muzyki. Tomasz Filipczak napisał 17 utworów, czerpiąc z afrobeatu,
dodając elementy funku, wodewilu i klasycznego broadwayowskiego musicalu. Afrykańskie
rytmy połączono choreograficznie z wybijanym przez aktorów rytmem, czy to na
nogach, czy piersiach, czy wreszcie drągami uderzanymi w podłogę. Wyszło to
bardzo zgrabnie i w połączeniu z tekstami Jacka Mikołajczaka autorzy snują
historię narodzin „rewolucjonisty” Aldridge’a, począwszy od zamieszek w
nowojorskim African Grove, poprzez oburzonych czarnym Otellem brytyjskich dżentelmenów
z Covent Garden, aż po triumfy w teatrach Europy. Zmieniają się teatry,
zmieniają scenerie, a widzowie wciąż tkwią w sercu akcji. Pierwszą część spektaklu
skradł przede wszystkim „Gniew” wykonany genialnie przez Przemysława
Glapińskiego, ale fenomenalnie zaprezentowały się także Anna Terpiłowska jako
Jenny Lind (co za dykcja!) i Marta Burdynowicz jako rewolucjonistka Emma Shelley
(co za głos!).
Aktorsko cały zespół na czele z Mikołajem
Woubishetem w roli Iry wypadł naprawdę dobrze. Może ostatnia scena z monologiem
aktora nie sięga wyżyn szekspirowskiego Aldridge’a, ale widać nie można mieć
wszystkiego. Jedyne zastrzeżenia budził czasem wokal Woubisheta, który choćby w
duecie z Desdemoną (Magdalena Placek-Boryń) najzwyczajniej w świecie się
pogubił.
I zapewne mój odbiór „Czarnego Szekspira”
byłby jeszcze bardziej pozytywny, gdyby Teatr Syrena zechciał pomóc widzom w
spokoju obejrzeć spektakl. Niestety z bliżej mi nieznanych powodów na widowni
można było zamarznąć. O ile pierwszą część spektaklu rozgrzewały jeszcze
rewolucyjne pieśni, fantastyczne wykonania i wizualny zachwyt, to po przerwie
dało się zauważyć widzów, którzy mimo to zarzucili szale i puchowe kurtki, a
niektórzy po prostu opuścili przedstawienie. Przyznam, że odbiór drugiej, nieco
spokojniejszej części, zakłóciło mi szczękanie zębami i tęsknota za ciepłym
kocem. Bo musical może być piękny, może być wielki, może być nawet czarny, ale
nie powinien być mroźny.
Tekst Marek Zajdler,
fot. Krzysztof Bieliński