
"Przedwiośnie" w Teatrze Powszechnym - recenzja sztuki
Idąc do stołecznego Powszechnego
na nowe przedstawienie można się spodziewać wszystkiego. Zazwyczaj bardzo
dobrej gry aktorskiej, niemal zawsze kontrowersji w interpretacji, czy
scenariuszu sztuki, użycia sporej ilości technologii wizualnych i szczypty
niewiadomego – co zaserwuje nam tym razem reżyser i twórcy spektaklu.
„Przedwiośnie” odczytane na nowo przez Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego
zaskakuje interpretacją, oryginalnością przekazu, postawionymi akcentami, a
przy tym jest po prostu kawałem świetnej teatralnej roboty. Ale Żeromskiego w
tym „Przedwiośniu” mało.
Punktem wyjścia jest wypowiedziane wprost
nawiązanie do teatralnej filozofii Petera Brooka wyrażonej najdobitniej w
wydanej w 1968 roku „Pustej przestrzeni”. Taką też pustą sceną rozpoczyna się
przedstawienie, zaś rolę wodzirejów przejmuje Zuzanna Karcz i Sebastian
Słowiński, dwoje aktywistów, którzy współtworzyli spektakl i przy udziale
których tekst „Przedwiośnia” został zinterpretowany jako uniwersalna opowieść o
sprzeciwie wobec politycznego porządku, o potrzebie rewolucji i ideologicznych
wyborach. Spektakl uzyskuje powoli realne kształty, pojawiają się aktorzy,
światła, tekst i oszczędna scenografia. Twórcy pokazują, że z rowerowego koła,
stołu, czy plastikowych żołnierzyków w połączeniu z wykorzystaniem multimediów i
muzyki da się zrobić niekiedy niemal monumentalne widowisko. Muszę przyznać, że
dawno już nie widziałem tak dobrze wykorzystanej warstwy wizualnej. Obrazy z
kamer miksowano ze starymi fotografami, wyświetlano na najbardziej
nieoczywistych elementach scenografii, tworzono subtelne i wielowymiarowe
sceny, jak rozmowa Baryki ze zmarłą matką na kwietnej łące, a przy pomocy
płachty pleksiglasu i gry świateł oddano całą grozę bolszewickiej rewolucji. Urzekło
mnie przedstawienie ubogiej polskiej wsi, wymownie ubłoconej na szybie
wyobrażeń „szklanych domów”. Piękne, drobne smaczki.
Pojawia się też komizm, parodia,
nonszalanckie puszczanie oka, które towarzyszyć będzie nam już do końca
spektaklu. Owa pastiszowa, prześmiewcza forma spektaklu, w której niczym ryba w
wodzie pływał Arkadiusz Brykalski, obroniła się jako koncept, ale z drugiej
strony nieco przytłoczyła te elementy przekazu, na które chciała położyć główny
akcent. Podoba się Michał Czachor w roli Cezarego Baryki. Gra uważniej,
spokojniej, choć wciąż z lekkim dystansem i ironicznym uśmiechem na ustach.
Wróćmy jednak do treści. A ta została dość
mocno ociosana, żeby nie rzec wykastrowana. I nie jest to zarzut, bowiem
zakładam celowość takiego zabiegu, jednak wybieranie się z uczniami chcącymi
poznać treść lektury poważnie bym rozważył. Sztuka składa się bowiem z
wybranych scen-wspomnień dorosłego już Cezarego Baryki przeplatanych
quazi-musicalowymi wstawkami. I tak w pierwszej części widzimy pokazane w rytm
orientalnej muzyki dostatnie życie Baryków w Baku, szaleństwo bolszewickiej
rewolucji i śmierć matki Cezarego, rzeź Ormian i śpiewną tyradę o „szklanych
domach” pod dyktando Seweryna Baryki. Druga część rozpoczyna się już w ubogiej
Polsce, mamy ukazaną w telegraficznym skrócie wojnę polsko-bolszewicką, której
uczestnicy – plastikowe żołnierzyki – mają znacznie bardziej współczesne
umundurowanie sugerując uniwersalizm walki z rosyjską nawałą. Jest też świetnie
zagrana i pokazana, choć nieco zbyt długa, szalona podróż bryczką Hipolita i
Cezarego, a w końcu Nawłoć, której szlachecki rodowód i wielkopański klimat
podkreślony jest piosenką Wielosławskiego o kawiarce wyjętej z „Pana Tadeusza”.
Są tu obecne barwne postacie nawłockiej śmietanki – ksiądz Atanazy (Grzegorz
Artman), którego postać wykorzystano do drwin z antysemityzmu Żeromskiego; „typowa
polska arystokratka” Laura Kościeniecka (Aleksandra Bożek), której burzliwy
romans z Cezarym Baryką został pokazany skrótowo i zakończony iście komediową
peuntą uderzającą z kolei w mizoginię powieściopisarza; zagubiona i pozornie
głupiutka Wanda Okrzyńska (Klara Bielawka) – to jej zazdrość doprowadzi do
śmierci kolejnej kochanki Baryki - Karoliny Szarłatowiczówny (Magdalena
Celmer). Scena, w której para kochanków zostaje przyłapana przez Wandę nad
stawem rozgrywana na głębokim talerzu przy użyciu modelinowych figurek
wzbudziła ponowne śmiechy publiczności. Ale wśród śmiechów i zabawy zasiane
jest ziarno grozy, gdy Cezary ostrzega przyjaciela przed chłopską rewoltą, przed
Maciejuniem (Michał Jarmicki), który może wkrótce zabijać dla srebrnej
cukiernicy.
W tym miejscu przedstawienia spodziewalibyśmy
się trzeciej, najważniejszej części „Przedwiośnia” i konfrontacji wizji Polski
Baryki, Gajowca i Lulka. Ale jej nie dostaniemy. Finał w Powszechnym podążył bowiem
w swoją stronę, niekoniecznie zresztą zgodną z ogólnie przyjętą wizją Żeromskiego.
Jest tu pochwała stołecznej architektury mieszkaniowej dwudziestolecia
międzywojennego budowanej przez spółdzielnię „Szklane domy”, mamy przypomniane
nadanie praw wyborczych kobietom w 1918 roku i długą listę wybitnych Polek,
których działania miały się ku temu przyczynić (ten akurat fragment pachnie mi nieco
zbyt natrętnym feminizmem). Pojawia się także zdystansowany i nieco apatyczny
Cezary, któremu pozostali aktorzy donoszą plansze z ideologicznymi, ale i celowo
prześmiewczymi hasłami: od „Nie mamy idei”, przez odmieniane na wszystkie
przypadki słowo „Polska”, „Sprzedam Opla”, „Żeromski na pewno nie była kobietą”,
aż po czytelne nawiązanie do współczesności w „Kot musi zostać”. Najjaśniejszym
punktem finału był dla mnie świetnie zaśpiewany przez Magdalenę Celmer „Herostrates”
Lechonia, który zabrzmiał jako swoisty protest song młodego pokolenia. W ostatnim
wystąpieniu, czy raczej wykrzyczeniu Baryki i komentarzach aktywistów ujawniły
się nader czytelnie odniesienia do obecnej rzeczywistości i nawoływania do
marszu na współczesny Belweder, aby wieczne przedwiośnie stało się w końcu
wiosną wolności.
„Przedwiośnie” w Powszechnym ukazuje powieść
Żeromskiego w krzywym zwierciadle, szuka okazji do obśmiania przywar pisarza i
naszych własnych, bawi się formą i być może ta właśnie lekkość powoduje, że
sztukę ogląda się bardzo dobrze. Pozostaje pytanie, czy chcąc przekazać tak
ostrą w wymowie puentę, autorzy nie stępili formą własnych ostrzy. Może i
dobrze, bo żal byłoby szkolnej gawiedzi maszerującej dziś ulicami Warszawy w
rewolucyjnym zrywie. Niech jesienią wykażą się przy urnach. A lektura „Przedwiośnia”
po wizycie w Powszechnym i tak ich nie ominie.
Tekst i fot. Marek
Zajdler