
Zgryzota życia, "Wzrusz moje serce" w Teatrze Ateneum, recenzja
„Wzrusz moje
serce” to jeden z ostatnich, najbardziej dojrzałych utworów izraelskiego
dramatopisarza Hanocha Levina. Za reżyserię sztuki w warszawskim Teatrze
Ateneum wziął się, uchodzący za specjalistę od Levina, Artur Tyszkiewicz.
Spodziewałem się komedii z nutą melancholii, ziarnkiem goryczy i szczyptą
uczuciowego okrucieństwa. Dostałem dobrze zagrany, lecz przygnębiający obraz
stosunków damsko-męskich, w których bezbrzeżna naiwność i miłosne przywiązanie
mężczyzn są brutalnie sprowadzone do parteru, wykorzystane, stłamszone i
wyrzucone do śmietnika, który stanowi zresztą element scenografii.
Sędzia Lamka bezbrzeżnie zakochany w szansonistce Lalalali nie dostrzega, że
ich cosobotnie wieczorne spotkania są tylko jednymi z wielu, które młoda
dziewczyna odbywa, by cieszyć się życiem. Właściwie patrząc na Lamkę trudno
stwierdzić czemu w ogóle jest nim zainteresowana. Chyba tylko jego prezenty,
suknie i biżuteria, czynią tę znajomość wartą zachodu. Ślepa miłość Lamki jest
co chwila wystawiana na próbę, jednak przyjmuje on bez wahania nawet
najbardziej absurdalne tłumaczenia obecności młodych mężczyzn w domu ukochanej.
Kogóż tam nie ma: pedicurzysta od odcisków, aby Lalalala mogła wydobywać niskie
tony, lekarz laryngolog od inhalacji po koncercie, hiszpański akompaniator,
jugosłowiański marynarz i wielu innych. I choć te absurdalne wymysły bywają śmieszne,
to w gruncie rzeczy żal głównego bohatera, jego naiwności, prostolinijności i
wiary w uczucie. Łukasz Simlat w roli sędziego (choć po prawdzie tylko
dzielnicowego konkursu piękności) stara się pokazać całym sobą zaangażowanie w
ów związek, swoją – co tu dużo kryć – głupotę i zaślepienie, a ostatecznie
cierpienie i melancholię. O ile element tragiczny jest zagrany perfekcyjnie, o
tyle samą miłość trudno jest zauważyć. Może to wina rozmów odbywanych przy
śmietniku, może brak intymności w scenach z Lalalalą, która zawsze występuje na
umownej estradzie, może to brak błysku w oku, nie wiem. A może ślepa miłość nie
jest prawdziwą miłością, tylko uczuciem pielęgnowanym dla samego siebie ?
Daleko ciekawszą postacią, dodatkowo dającą się lubić, jest wykreowany przez
Grzegorza Damięckiego Pszoniak, wędrujący po scenie z nieodłącznym męskim
atrybutem - skarpetkami. Przyjmuje on opowieści Lamki bez mrugnięcia okiem,
choć prawdę widzi na pierwszy rzut oka. Sam jednak pozostaje w toksycznym
związku z apatyczną żoną Jako-Taką, której jedynym zajęciem jest polegiwanie i
picie herbaty. A Pszoniak sam siebie określa mianem „przywiązanego do
czajnika”. On także jest mężczyzną zdruzgotanym, żyjącym od dawna w związku bez
przyszłości, bez namiętności, bez nadziei, ale wierzącym w stałość uczucia,
które niegdyś żywił do Jako-Takiej. Wykorzystywany, pomiatany i zmęczony takim
życiem po 26 latach małżeństwa zdobędzie się w końcu na odruch buntu, jednak
jego zakrapiana alkoholem ucieczka do hotelu będzie tylko pustym gestem.
Pozwoli sobie wówczas na szczerość wobec Lamki i powie mu co myśli o Lalalali,
której „nos nie jest jej, piersi nie są jej, niskie tony nie są jej, myśli nie
są jej, odcisk jest bez wątpienia jej”. Ale ostatecznie wróci do żony, bo
przecież kocha, bo się przyzwyczaił, bo lepiej być w związku z kimś, niż
samemu, nawet jeśli to tylko jako-taka wersja życia. Smutna to konstatacja.
Julia Kijowska dostała ciężkie zadanie wcielenia się zarówno w rolę seksownej i
ponętnej piosenkareczki, jak i zaniedbanej, zblazowanej Jako-Takiej. Scenicznie
ograno to sprytnie, choć deliryczne drgawki na barze, czy pozornie ponętne
ruchy na estradzie były dziwnym zabiegiem, na którego zrozumienie potrzebuję
widać czasu. To czego mi zabrakło to pewnej figlarności i większej dawki
komizmu w scenach z Lamką. Kolejnych absztyfikantów przyjmowałem z czasem jak
wyliczankę w Totolotku, w którym dodatkowo nie puściłem losu. Z drugiej strony
milczący, wiecznie uśmiechnięci i adorujący dziewczynę młodzi kochankowie
wspaniale oddali pustkę uczuciową Lalalali.
Na plus przedstawienia trzeba z pewnością zaliczyć perkusję Piotra Maślanki,
której muzyka wykonywana na żywo i zgranie w poszczególnych scenach
doceniam, jako świeży i ciekawy pomysł inscenizacyjny.
Wzruszeń jednak zabrakło, serce pozostało w rozterce, a
refleksje są raczej smutne. Bezwzględne, czy raczej puste kobiety
wykorzystujące miłość swoich partnerów, określające ich egzystencję wedle
własnego widzimisię, słabi mężczyźni tkwiący w toksycznych relacjach w imię niegasnącego uczucia,
romantyczne namiętności będące przedmiotem drwiny… W rezultacie to gorzki
spektakl o zgryzocie życia, o upadku bezinteresownej miłości, o marazmie
codzienności i niespełnionych marzeniach. Szala przedstawienia przechyliła się
jak dla mnie nazbyt w stronę tragedii, powodując, że mogę jedynie powtórzyć
markotnie za Pszoniakiem: „Życie mija, a na końcu będzie koniec”. I znikąd
nadziei.