
Magia teatru na pustej scenie - recenzja sztuki "Nasze miasto"
Adam Sajnuk zapowiedział,
że spektaklem „Nasze miasto” kończy projekt Społecznej Sceny Debiutu w Teatrze
WARSawy. Jest to zakończenie z przytupem, gdzie nie milkną echa braw i w
zawieszeniu pozostaje prośba publiczności o jeszcze.
Sztuka Thorntona Wildera, za którą w 1938
roku otrzymał Pulitzera, jest jednym z protoplastów amerykańskiej szkoły
dramatu rodzinnego, z której czerpali później Arthur Miller, Edward Albee i inni.
Akcja przenosi nas do skromnej mieściny Grover’s Corner, gdzie poznajemy
historię dwóch rodzin – lekarza Gibbsa i wydawcy gazety, Webba. Obserwujemy ich
zwykłą codzienność: powtarzalne rytuały przy śniadaniu, wysyłanie dzieci do
szkoły, zakupy w sklepie, próby chóru, ale też te zwykłe-niezwykłe małomiasteczkowe
wydarzenia, jak narodziny bliźniaków w polskiej dzielnicy. Pod okiem rodziców
rośnie uczucie ich pociech Emily i George’a, początkowo nieśmiałe, potem rozkwitające
i pełne pasji, a w rezultacie zakończone założeniem rodziny. Oglądamy historię
całej społeczności ukazaną na przestrzeni lat przez pryzmat dwóch zwyczajnych
rodzin. Jest tu pochwała prostego życia, pochwała – o zgrozo! – małżeństwa, zwykłe
potrzeby, prawdziwe emocje, miłość, tęsknota, poszukiwanie szczęścia, ból po
utracie bliskiej osoby. Czy taki temat może być zajmujący?
Dodatkowo, zgodnie z założeniami Wildera, sztuka
pozbawiona jest właściwie scenografii. To światło kreuje przestrzeń i czas. Aktorzy
grają w pięknych kostiumach z epoki, ale za cały wystrój robi jeden stół i kilka
krzeseł. Koniec. Adam Sajnuk przyznał, że zakochał się w tym prostym i
bezpretensjonalnym tekście oglądając na początku lat 90. przedstawienie Macieja
Englerta w Teatrze Współczesnym, ze Zbigniewem Zapasiewiczem w roli Reżysera.
Oglądał je potem kilkakrotnie w różnych inscenizacjach, podglądał zdjęcia i uderzyło
go, jak trudno było realizatorom tamtych sztuk wyzbyć się scenograficznych
ozdobników. Sam postawił na budowanie świata wyobraźni, czysty teatr, w którym
pierwsze skrzypce grać będzie aktor. W ten wydawałoby się mało atrakcyjny tekst
i pustą scenę Sajnuk wrzucił dodatkowo debiutantów. Istny przepis na
katastrofę.
Otóż nie. W dobie teatru silącego się na
oryginalność, epatującego technikami video i dosłownością, mamy tu czystą w
formie opowieść o archetypicznych postawach bohaterów, o miłości, o przemijaniu
i o potrzebie wzajemnej komunikacji, dostrzegania tych ulotnych, drobnych chwil
szczęścia, które tak często pomijamy w pogoni za codziennością współczesnego
świata. W „Naszym mieście” możemy się zatrzymać i spojrzeć na nas samych, na
nasze relacje, których wyjątkowość umyka nam niepostrzeżenie, lub której to
wyjątkowości nie potrafimy dostrzec i docenić. I nawet jeśli refleksje
przychodzą za późno dla niektórych bohaterów utworu, to my wciąż możemy temu
zaradzić. Piękno tej sztuki tkwi w jej prostocie.
Subtelne tłumaczenie Jacka Poniedziałka
wyrzuciło z tekstu archaizmy, ale jednocześnie nie stało się nachalnie
współczesne, czy ubarwione niepotrzebnymi wulgaryzamami. Konwencja pustej sceny
powoduje, że widz czuje, jakby uczestniczył w próbie teatralnej. Wszystko
dzieje się na jego oczach, aktorzy nie schodzą ze sceny, obserwuje wszelkie
przemeblowania skromnej scenografii. Budzi to skojarzenia ze sztuką „Czego nie
widać”, czy „Rozkłady jazdy”, gdzie oglądamy to samo przedstawienie ze sceny i
zza kulis. Tutaj mamy te dwie warstwy zlane jakby w jedną. Łącznikiem pomiędzy
widzami, aktorami i historią rozgrywającą się na scenie jest postać Reżysera,
który niczym narrator snuje opowieść wywołując aktorów na scenę, aranżując
kolejne sytuacje i przenosząc nas w czasie. Łukasz Twardowski, jedyny z racji
roli we współczesnym kostiumie, przerywa sceny, zapoczątkowuje nowe, czasem siada
z boku, wtapiając się niemal w publiczność i znakomicie wpisuje się w rolę.
I tak docieramy do aktorów, którzy otrzymując
tekst i scenę sprzyjającą umowności, mogli się pobawić formą i po prostu grać. Fakt,
że wiek bohaterów zmienia się w trakcie trwania spektaklu, dodatkowo pozwolił
debiutantom rozwinąć skrzydła i pokazać cały wachlarz umiejętności. Rewelacyjna
Monika Markowska jako Emily przyciąga wzrok od pierwszych minut spektaklu, ujmuje
nieśmiałością, jest urocza w kłótniach, a jej finałowy monolog, rozpacz i
nagromadzenie emocji wstrząsają do głębi. Marika Kornacka i Ina Maria Krawczyk
w roli matek grają tak dojrzale, że zastanawiałem się przez chwilę, czy
debiutantom nie ruszyła na pomoc dwójka ogranych ze scenami aktorów. Zachwyt
wywołuje także Dominika Walo, która jako Rebecca Gibbs znakomicie pokazała studium
rozwoju alkoholizmu i tę specyficzną ułudę pijących, że inni nie widzą ich słabości.
Miłosz Broniszewski w roli George’a był wiodąca postacią męską - rozbrajający w
scenach zalotów i dojrzewającego uczucia, ale i niezwykle przejmujący w chwili
pożegnania zmarłej żony. Karol Lelek świetnie przedstawił obraz surowego ojca,
wydającego polecenia i zakazy, a nie mającego zbyt wiele do przekazania synowi w
dniu ślubu. Dawid Kunicki i Bartosz Jędraś także znakomicie wpisali się w swe
role, tworząc na peryferiach głównej opowieści wyraziste postaci. Cały zespół
aktorski zagrał wyśmienicie dając nadzieję, że teatr w takiej czystej formie
jeszcze nie zginął.
Najcenniejsze chwile potrafią nam przeciekać
między palcami. Gonimy za marzeniami, które z perspektywy czasu są miałkie i nieistotne.
Aby to zrozumieć, aby dotknąć teatru przez duże T, warto obejrzeć „Nasze miasto”
Adama Sajnuka. To magia teatru na pustej scenie. Chapeau bas!
Tekst: Marek Zajdler
/ Fot. Rafał Meszka